Gran Torino (2008) – stary, ale dalej k…a jary!

indeks.jpg

Gran Torino to cholernie stary samochód, cholernie stary model Forda. Prawie tak stary jak Clint Eastwood i prawie tak samo dobry i sprawnie działający pomimo dziesięcioleci, jakie upłynęły od momentu zejścia z taśmy produkcyjnej. Jednak film ten jest o człowieku z krwi i kości, o Waltcie Kowalskim. A tak naprawdę to ten film pokazuje jak mógłby spędzić jesień swego żywota każdy z wielu osobników, jakich wykreował w swej przebogatej karierze na dużym ekranie Clint. Istny rozrachunek z przeszłością, gdy robił jako aktor i stworzył wiele niezapomnianych postaci.

Walt Kowalski to starzec pozostawiony na ziemi w morenie czołowej podczas ostatniego zlodowacenia. Rasista, który pomimo swych polskich korzeni nie cierpi każdej mniejszości narodowej, czy etnicznej, nawet biali są jego „wrogami”. Jest mu wszystko jedno czy ktoś pochodzi z Chin, Korei czy Indonezji, bo i tak będzie zwany żółtkiem, czarnoskórzy mieszkańcy to oczywiście czarnuchy, a włosi to makaroniarze. Wiadomo, jeśli czemuś nadać nazwę, nazwę własną to staje się to bardziej przyjazne i łatwiejsze do tolerowania, oczywiście przy zachowaniu stosownej odległości. Waltowi umiera żona. Jego dwaj synowie mają staruszka głęboko w dupie, ale kto by się rozczulał nad starym, wrednym pierdzielem o poglądach wyrwanych z amerykańskiej wersji Main Kampf? Na stypie dostrzegł, iż z własnymi dziećmi i wnukami nie łączy go dosłownie nic poza nazwiskiem. No nic tylko umierać. Lecz Walt to twardy skurczybyk i tak delikatna sprawa jak śmierć ukochanej go nie ruszy – przynajmniej nie okaże tego na zewnątrz. I gdy już sobie tak samotnie pozostaje na tym padole łez (nie licząc towarzyszącej mu psinki, a dokładnie rzecz biorąc suki) ktoś chce mu buchnąć wypieszczone, zachowane w doskonałym stanie auto. A potem jeszcze wtrąca się w starcie małolatów. Wszystko byłoby ok, gdyby ci gówniarze nie byli żółtkami (a przecież Walt kocha swój kraj i za niego walczył w Korei), a jeden z nich nie był jego sąsiadem. A co najważniejsze, gdyby nie weszli na jego trawnik. W myśl zasady „my home is may castle”, Walt wyjął broń mającą na koncie kilku zabitych Koreańczyków i pognał dziadostwo sprzed domu, chroniąc tym samym młodego Thao. Czynem tym zaskarbił sobie wdzięczność sąsiadów, prawie samych skośnookich. I tak oto, czy Walt tego chciał, czy nie – mali żółci ludzie weszli do jego życia na zawsze.

Kurde jak ten Clint potrafi grać i reżyserować. Aż chce się po wyjściu z kina kupić kolejny bilet i zrobić sobie powtórkę by nacieszyć oczęta jeszcze raz Waltem Kowalskim, znaczy się pewnie Kowalskym wszakże to Amerykanin. Stworzył postać, która zawiera w sobie cały Eastwoodowski dorobek aktorski. Tocz to Bill Munny, Nick Pulovski, sierżant Tom Highway i oczywiście i przede wszystkim Harry Callahan. Świetnie wyglądał jako złoszczący się stary pierdziel, był tak ramolowaty, rasistowski, cyniczny i wredny, że aż sympatyczny. Podczas jednej ze scen, gdy kamera dłuższy czas trzymała celownik na twarzy Clinta, uświadomiłem sobie jedno – kurna szkoda, że ten facet nie jest młodszy choćby i o dwadzieścia lat, przecież mógłby stworzyć jeszcze tyle dobrych filmów i wykreować parę wspaniałych postaci. A tak do każdego jego filmu podchodzę z wrażeniem jakbym miał zobaczyć wytwór jego rąk ostatni raz. Miło, że znów zaszczycił nas także wystąpieniem przed kamerą, bo strasznie lubię tego gościa jako aktora, a ostatnio daje upust tylko reżyserskiemu powołaniu.

Wyśmienicie wypadają wszelkie dialogi, tyle tu prawdy, realizmu, cynizmu, ale i przyciągającej widza politycznej NIEpoprawności. Relacje pomiędzy Waltem i jego fryzjerem, a szczególnie ich rozmowy to kwintesencja przyjacielskiego bluzgania. Także rozmowy pomiędzy staruszkiem, a młodą dziewczyną, siostrą Thao świetnie wpisują się w całokształt tego filmu.

Troszkę słabo wypada przemiana z zakichanego rasisty w kumpla i obrońcę uciśnionych ryżożerców. Mało to przekonywujące, choć z drugiej strony może Walt nie był, aż tak wielkim rasistą, a jeno odgrywał takiego? Cóż można doszukiwać, się takiego drugiego dna, ale łatwiej i przyjemniej będzie przyjąć, iż słabo zostało to odegrane, napisane czy wyreżyserowane, by ten błąd położyć na karb wieku Clint Eastwood i by pokazać, że on też czasem się myli.

Lubię takie filmy, gdzie mamy pełnokrwistą, silną postać potrafiącą nie tylko werbalnie przywalić. Do tego niby oklepana fabuła, a wyciśnięto z niej coś nowego i ciekawego. Aktorzy robiący to, co chce od nich reżyser i niepsujący zabawy swymi koszmarnymi brakami w warsztacie. Brak przecudnych efektów i przeefektowanych scen, gdzie potrzeba miliona dolarów na każdą minutę efektów. I do tego całą historia zeszkliła me ślepka. Czułem się jak po pierwszych kilku seansach „Walecznego serca” czy „Gladiatora”.

Pomimo całego dramatyzmu, jaki zawiera w sobie ten film sporo tu humoru. Większość, jak nie prawie wszystkie odsłony humorystyczne wykreowane zostały w dialogach. Sporo pojedynków słownych, gdzie co bardziej wytrawni kinomani dostrzegą kilka nawiązań do starszych produkcji, gdzie Clint zagrał twardnieli. Także rozwiązanie na końcówkę zawiera w sobie dawkę satyry i cynizmu, takie zejście ze sceny z wielkim przytupem ekranowego twardziela, ikony pięćdziesięciu lat pracy twórczej, ikony amerykańskiego kina.

Kończąc należy wspomnieć, iż obraz ten po prostu trzeba zobaczyć, bo kto wie czy dziadek Eastwood jeszcze pobawi się w aktorstwo. Oraz dzieło to godne jest uwagi. Świetny przykład dobrze zrobionego filmu, do którego z wielką chęcią kilkukrotnie wrócę i gdzie stare, piękne auto pokazuje, że samochody mogą mieć duszę, a nie tylko spoilery i wypierdziste nagłośnienie.

Dodaj komentarz