Czasem w kwietniu (2005) – krwawa Ruanda

Trudno się ogląda i opisuje takie filmy jak ten, opowiadające historię, może nie we wszystkich szczegółach prawdziwą (jak na ten przykład główne postacie), ale umiejscowione wśród autentycznych wydarzeń. Tego co się wydarzyło w Ruandzie nie da się w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Była to masowa eksterminacja prowadzona z chorą precyzją i dbałością o to aby wystarczyło chęci i broni na wytępienie wszystkich „wrogów”. Niebagatelną rolę w tym dramacie odegrało miejscowe radio nawołujące do wytępienia „karaluchów” i nie marnowania na nich naboi (stąd wiele tysięcy ofiar zostało porąbane maczetami).

Film ten to historia dwóch braci, żołnierza Augustina Muganzy i prezentera radiowego Honore dziejąca się podczas rzezi w Ruandzie. Augustin stara się chronić swą żonę pochodzącą z plemienia Tutsi co w tej sytuacji staje się wielce niebezpieczne.

To właśnie historię braci, którzy nie do końca się rozumieją co się tak naprawdę wokoło nich dzieje w niezłym stylu wkomponowano w brutalne realia rzezi pomiędzy Hutu i Tutsi. Dzięki małżeństwu między plemiennemu stają przed straszliwymi wyborami, z których żaden nie daje gwarancji przetrwania, nie wspominając o moralności. Tak masowej i szybkiej eksterminacji innego plemienia, narodu, wyznania nie było nawet w byłej Jugosławii, gdzie także dochodziło do ohydnego bestialstwa. Mamy tu pojedynek miłości dwojga ludzi z samonapędzającą się maszyną przemocy. Uczucie połączyło ich ponad podziałami plemiennymi, jednak ludzie starają się rozdzielić ten związek.

Podczas seansu przytłaczała mnie świadomość, że to co widziałem na ekranie to jednak wygładzona wersja niedawnych wydarzeniach. Bestialstwo i zwyrodnienia jakie tam zaistniało zmuszają aby uznać to za istny armagedon. Twórcy ledwie w kilku momentach pokazują sceny mordu, jednak wystarcza to by poruszyć widza, który ma jeszcze świeżo w pamięci obrazy z telewizyjnych programów pokazujących relacje z tego afrykańskiego kraju.

Ten konflikt etniczny pokazał, jak niewiele potrzeba by eksterminować „wrogów” innego pochodzenia. Możemy też zauważyć bezsilność i brak chęci zrobienia czegoś pozytywnego przez mocarstwa, które powinny stać na straży. Znamienny jest dialog pomiędzy dowódcą armii Ruandy i przedstawicielki rządu amerykańskiego, kiedy to padają słowa, iż nikt tu nie przybędzie z pomocą, bo w tym kraju nie ma złóż ropy, gazu, diamentów, uranu, złota… Komercjalizację pomocy humanitarnej widzimy na co dzień w wiadomościach, bezsens działania sił UN widzieliśmy w byłej Jugosławii, kiedy to wydawano uchodźców w ręce ich katów, a tu mamy totalne zignorowanie zaistniałego konfliktu plemiennego, bo kto by się przejmował jakimś biednym, murzyńskim krajem.

W kilku momentach w trakcie jak i po seansie scyzoryk mi się w kieszeni otwierał na myśl o tym, że większość (sądzę że tak z 70-80%) osób biorących udział w tej masakrze nigdy nie odpowie za swe bestialskie czyny. Gdy pomyśle, że masakrowano maczetami by oszczędzać naboje, gwałcono a potem mordowano w wielce brutalny sposób (twórcy „Hostelu” mogliby się tu wiele nauczyć) tysiące niewinnych kobiet i dzieci, ulice naprawdę spłynęły krwią, a w niektórych miejscowościach rowy wypełnione były poszatkowanymi ciałami, to nachodzi mnie refleksja, że nie ma sprawiedliwości na tym, ani na tamtym świecie. Po seansie zainteresowałem się konfliktem w Ruandzie i im więcej czytałem tym bardziej odczuwałem potworność wydarzeń jakie miały tam miejsce.

Bardzo ciężko polecać takie filmy, pod każdym względem zaangażowane w rzeczywistość, którą przedstawiają. Jest to film godzien uwagi, jednakże przez sporą dozę brutalności (mi najbardziej dogryzała świadomość, iż to się działo naprawdę) nie każdy wytrzyma podczas seansu. Wiele tu także momentów spowalniających akcję przez co „Czasem w kwietniu” zdaje się dłużej nas atakować świadomością potworności jakie miały miejsce w Ruandzie w 1994 roku.

Dodaj komentarz