X-Men: Ostatni bastion (2006) – wincyj mutanów, mniej czasu dla starych

Trzy razy nie wchodzi się do tej samej rzeki, jednak jeśli chodzi o ekranizację komiksów o X-menach (którego notabene nie lubiłem, gdyż w wersji papierowej wydawała mi się taka infantylna i przegięta jeśli chodzi o nadmiar supermocy w jednym miejscu). Pierwsza część przybliżyła nam temat, a szczególnie postać Rosomaka, w dwójce natomiast atmosfera się miło zagęściła (jak ktoś lubi tego typu opcje), a w trójce wszystko poszło o krok do przodu – wiele wątków się zawiązało, wiele rozwiązało. In plus dla twórców należy policzyć, iż nie boją się oni wsadzić na łódź Charona ważnych postaci.

Okazuje się, że rząd Stanów Zjednoczoncyh wynalazł lek na całe zło – mutantów. Według oficjalnego stanowiska jest to choroba (tak jak w naszym kraju homoseksualizm), którą można będzie wyleczyć, jednym zastrzykiem… Wielu mutantów chce spróbować tego leku by powrócić na szare łono społeczeństwa, jednak przeważająca większość mutantów nie uważa tego co się z nimi stało za chorobę.

Twórcy od samego początku idą w myśl zasady sequeli – więcej, szybciej, mocniej. Już od pierwszych scen widzimy i czujemy, że na trójkę poszła gruba kasa. Efekty potrafią wgnieść w fotel i nie wypuszczać ze swych objęć do samego końca seansu. Bitwa pomiędzy X-menami, a bandą Magneto przytłacza rozmachem i realizacją, a scena przesunięcia mostu robi piorunujące wrażenie. Po prostu mają rozmach skurczysyny.

Od strony fabularnej należy się scenarzystom soczysty kop w dupę. Już wyjaśniam dlaczego należy się im, aż tak drastyczne zwrócenie uwagi. Pokazując coraz więcej i więcej, zrobiono to także wśród postaci. Pojawia się wielu nowych i ciekawych mutantów. Lecz dla ogromnej większości z nich zostało tylko kilka minut czasu antenowego by je nam pokazać, bo już na przybliżenie ich nie starczyło czasu. Starych, dobrych znajomych z poprzednich części widzimy tu niejako w rolach drugoplanowych. Czuje się, że najważniejsze było zaakcentowanie rozmachu filmu i wytworzenie nowych wątków, które w przyszłości zostaną pociągnięte dalej, przez co nieco po macoszemu potraktowano niektóre z postaci.

Natomiast na poklepywanie po pleckach zasłużyli scenarzyści za umiejętne zgładzenie postaci. Tego w wielu komiksach składających się z dziesiątków i setek numerów brakuje. Twórcy boją się uśmiercić te „kury znoszące złote jaja”, a nawet gdy kogoś ukatrupią potrafią tworzyć ich wcześniejsze przygody (vide Elektra) byleby tylko jeszcze poistniały na rynku.

Zdobywczyni Oskara Halle Berry alias Storm dalej nie daje nam odczuć, iż jest aktorką z wyższej półki, raczej utwierdza nas w przekonaniu, że role ślicznotek to staje się jej domena. Hugh Jackman jako Rosomak nadal robi dobre wrażenie, dalej jest równie przekonywujący jak w obu poprzednich częściach, tylko że tutaj został on sprowadzony niejako na równię z innymi drugoplanowymi postaciami. Jest bo jest, ale nie spodziewajcie się go tu wiele. W sumie w galerii X-menów to mój ulubieniec.

Fanów zachęcać nie trzeba, a innym można powiedzieć tylko tyle, że saga X-men idzie z każdą kolejną odsłoną w dobrym kierunku i tworzy porządne kino rozrywkowe, przy którym da się miło spędzić czas przeznaczony na seans. Ale nie spodziewajcie się tu żadnych wielce intelektualnych wyczynów. To ma się dobrze oglądać, ale nie przemęczać mózgu.

Dodaj komentarz