Czerwone maki (2024) – było blisko

Filmy wojenne to jest coś co sarenki lubią najbardziej (ale tych najbardziej jest wincyj), więc rodzima produkcja z tego gatunku zawsze ma priorytet do oglądania. I tak „Czerwone maki” przeskoczyły inny tytuł, który chciałem obejrzeć, ale czasowo znaczy się godzina seansu pasowała mi bardziej.

Oglądamy jak jakiś młody typek skrada się i włamuje do szpitalnego składu z lekami, odszukuje coś zadowolony i zabiera do kieszeni kurtki. Słychać kogoś na schodach, rozmawiają po angielsku szukając go. Odchodzą więc wymyka się, i na swe nieszczęście trafia na jakiegoś lekarza i zaczyna uciekać… trafia na okno z którego wyskakuje na zewnątrz na jakiś daszek i widzimy, że dzieje się to gdzieś w kraju arabskim, w tym wypadku perskim bo w Iranie. Zeskakuje na ciężarówkę, z której spada na ziemie i zaczyna uciekać przed ścigającymi go uzbrojonymi anglikami oraz coraz częściej zwracającymi na niego uwagę tubylcami. Zostaje złapany przez Persów i z okrzykami, że złodziejowi trzeba uciąć łapę ciągną go w jakieś miejsce… Nagle pojawiają się polscy żołnierze i rozpoznając, że to Polak reagują zabierając go z miejsca przyszłego linczu. Przewożą do obozu polskich uchodźców ze ZSRR, którzy miesiącami powracają z łagrów by dołączyć do sił zbrojnych generała Andersa. Tu młody wbija do izolatki by wręczyć lekarstwa młodej dziewczynie leżącej na łóżku. Potem przeskakujemy już do późniejszego okresu, gdy jednostki armii polskiej są już we Włoszech w okolicach Monte Cassino. Tu oglądamy jak poznany wcześniej młodzian opiekuje się mułami, osłami itp. a po chwili też i misiem… misiem Wojtkiem. Kończy robotę by ze zdobytym gdzieś (zapewne ukradzionym) gadżetem – to figurka z pozytywką. Chce ją wręczyć pielęgniarce w której się zakochał. Ta go przegania, że jest zajebana robotą – a tak naprawdę umawia się z pewnym oficerem. Młodzian atakuje oficera i trafia do pierdla, skąd wyciąga go jego brat dzięki pewnemu dziennikarzowi, korespondentowi wojennemu, pod którego kuratelę wpada by móc wyjść z celi. A wszystko to dzieje się dosłownie przed dniem ataku naszych wojsk na klasztor na wzgórzu.

Kurwa ja pierdolę… gdyby to amerykanie mieli tak bogatą historię jak Polska to o wydarzeniach spod Monte Cassino mielibyśmy już kolejny film (wcześniejsze jeden czarno-biały, potem jakiś z lat 70-tych z Donaldem Sutherlandem, Yulem Brynnerem i Clintem Eastwoodem. Do tego jakiś serial telewizyjny itd. A my? Wreszcie ten ciekawy moment historyczny możemy obejrzeć na dużym ekranie. I to co się tam działo miało przeogromny potencjał na bycie nawet hitem międzynarodowym. Ale spierdolono to tworząc fabułę wokół Jędrka Zahorskiego, wymyślonej postaci. Nie mam nic przeciwko takiemu zabiegowi, ale zamiast skupić się na prawdziwym opiekunie misia Wojtka czyli Ludwiku Jaszczurze robi się inną postać opiekującą się tym jednym z dwóch naszych wojskowych niedźwiedzi (drugim była Baśka Murmańska, mniej znana od misia Wojtka). Do tego ów bohater to taki antybohater, taki wkurwiający młodzianin, samolubny i mający wszystkich i wszystko w dupie poza swoim interesem. Trochę swoim zachowaniem przypomina współczesnych młodych, którzy sami nie wiedzą czego chcą, ani ku czemu podążają, ale się im wszystko należy tu i teraz. Irytująca postać, którą chyba scenarzyści chcieli by doznała przemiany na miarę Kmicica. Jednak postać ta tutaj była chujowo skonstruowana, jak i możliwości do owej przemiany były nikłe. Do tego nie stworzono otoczenia, wydarzeń na tyle mocnych i silnych by faktycznie mogła dokonać się takowa przemiana. I przez to, że jest to główny bohater wydarzeń jest takim samolubnym paździochem zagranym na dwóch minach przez Nicolasa Przygodę (w sumie zachowywał się jak jakiś Brajanek) to zupełnie ja jako widz się z nim nie identyfikowałem się z nim przez co nie wczuwałem się w pełni w obraz. I tego nasi powinni się nauczyć z dobrych, amerykańskich filmów i seriali, gdzie na to stawia się mocno. Dzięki czemu oglądam do zajebania kolejny raz z wielką chęcią „Szerogowca Ryan’a” czy serial „Kompania braci”. Za to całkiem dobrze za to dobrano aktora grającego generała Andersa, bo Michał Żurawski zgolony na łyso przypomina go.

Szkoda, że bardziej nie postawiono na wydźwięk międzynarodowy tego filmu, wszakże my znamy z lekcji historii co i jak się tam działo. Można było nieść ten kaganek historii w świat choćby dzięki takiej lubości współczesnego świata do zwierząt – misia Wojtka. Wszakże mało na świecie było takich wyrazistych i ciekawych postaci zwierzęcych w kinie wojennym z finałem np. spotkaniem po wojnie któregoś z żołnierzy z kapralem (bo taki miał stopień wojskowy ów niedźwiedź) W Edynburgu w zoo, gdzie przechodząc za ogrodzenie usiadłby i poczęstował piwem (które pijał będąc w armii) i pogadał z nim np. o tym jak to nas wyrolowali alianci. Byłaby to fajna i wymowna scena. A tak… znów film wojenny zrobiony tylko dla nas polaków bez większych szans eksportowania historii na świat. I to pomimo, że miś Wojtek został nawet sensownie zrobiony komputerowo, są te momenty gdy widzimy jak porusza się jego futro itp. tylko w pewnym momencie szwankowało by głaszczący go Nicolas Przygoda patrzył dokładnie tam gdzie znajdował się pysk kaprala… a nie uj wie gdzie. Do tego zupełnie zbędny dla tego filmu co chwilę powracający motyw miłosny. Co chwila oglądamy jak irytujący młodzian smali cholewki, a laska nie potrafi mu jasno powiedzieć że sory misiu ale mnie kręci oficer a nie typ od bydlątek. Niby ma to nas bardziej wprowadzić w film, a tylko bardziej irytuje. Lepsza byłaby jakaś krótsza akcja, a nie co chwila odgrywanie tej zdartej płyty na rzecz większej ilości scen batalistycznych w późniejszym fragmencie meczu.

A tak miło popatrzeć na kulisy zbiórki Polaków na dalekim wschodzie, które nieco po macoszemu były zrobione i tylko przez chwilę, ale ok da się to zrozumieć, że chciano się skupić na starciu pod Monte Cassino. Choć i tak jeśli chodzi o momenty walki to było tego góra kilkadziesiąt minut, dodatkowo nagrywane w ten irytujący sposób jaki już na zachodzie odchodzi do lamusa i przestają tym wkurwiać widza – czyli nagrywanie z ręki z trzęsącej się ręki, że gówno widać na ekranie. Pod pretekstem zdynamizowania akcji robi się krzywdę temu co się dzieje, bo mało widać przez tą padaczkę rąk operatora. Za to na plus prawdziwy sprzęt (choćby czołgi M4A4 Shermany, Universal Carrier Mk.II) i sensownie odwzorowanie w umundurowaniu na tyle by moje niewprawne oko dyletanta oszukać.

I tak powstał film, który nie jest zły odnośnie prezentowania wydarzeń historycznych, ale reżyser a zarazem scenarzysta za bardzo chce wpierdzielić tu coraz więcej grzybów do tego barszczu… choć to nie jest grzybowa. Totalnie przepalony motyw miłosny, a wystarczyłoby kilka momentów jego spojrzeń w kierunku dziewczyny i byłoby lepiej niż to ciągłe przyłażenie i nic nie mówienie i oglądanie lazaretu. Motyw spotkania się braci – tylko minimalnie wykorzystany, odrobinę prezentowania innych żołnierzy, którzy już swoje wywalczyli w starciach w północnej Afryce. Tu pojawia się kilka mięsistych postaci, o których mówi młodemu redaktor. Szkoda, że nie było tego tu więcej, tak klasycznie jak to w filmach wojennych się robi, prezentując takich gierojów by poczuć, iż to nie są noł nejmy, a ludzi z krwi i kości z imienia i nazwiska. Jedynie generalicja i sztab jest tak prezentowany i są przebitki do nich by zobaczyć te ciężkie momenty podejmowania decyzji wysłania swoich na rzeź.

Mamy momenty i z dupy i irytującą główną postać, szkoda że pomimo wcześniejszego wojennego filmu reżysera Krzysztofa Łukaszewicza czyli „Orlęta. Grodno ‘39” nie naumiał się by nie łapać zbyt wielu srok za ogon, bo wszystkie uciekną.

Dodaj komentarz