Dom zły (2009) – Smarzowski rozpierdala system

indeks.jpg

Ostatnimi laty nasze rodzime kino nie rozpieszcza nas zbyt wielką ilością pozycji, na które warto zwrócić uwagę i wydać kasę na bilet do kina. Większość to totalne popłuczyny, pomyje, tandectwo pomieszane z żenadą, tanie opium dla niemyślących mas. Jednak czasem wśród tego bagna trafiają się prawdziwe perły, perły rzucane przed grasujące po kinowych salach wieprze, wieprze oczekujące jedynie jarmarcznej rozrywki pozostawiające za sobą ślad złożony z pokruszonych nachosów, popkornu i plam po koli. Taką perełką pod każdym względem i szczegółem i bezapelacyjnie jest „Dom zły”. Dodatkowo to chyba największe moje pozytywne zaskoczenie całego 2009 roku filmowego.

Film ten opowiada jednocześnie historie w dwóch płaszczyznach filmowych. Jeden wątek prezentuje wydarzenia z jesiennej nocy 1978 roku, kiedy to zootechnik Edward trafia przypadkowo do gospodarstwa Dziabasów chcąc schronić się przed deszczem. Po kilku wypitych butelkach doskonałego gatunkowo bimbru nawiązuje się nić porozumienia pomiędzy mężczyznami. Natomiast drugi wątek rozgrywa się podczas zimy podczas stanu wojennego. Grupa pod dowództwem porucznika Mroza ma rozwikłać zagadkę przestępstwa popełnionego cztery lata wcześniej w gospodarstwie Dziabasów. Następuje rekonstrukcja zdarzeń z udziałem głównego podejrzanego by łatwiej dojść prawdy.

Zaskoczony. To słowo jako pierwsze pcha mi się na usta po seansie. I to pozytywnie zaskoczony, gdyż nie spodziewałem się czegoś takiego. Na wszelki wypadek by nie psuć sobie przyjemności z oglądania filmu poprzez opinie różnych speców, jak i tych nieznających się na rzeczy. Prawie że nie dowierzałem własnym oczom patrząc na tak przemyślnie skonstruowany i zrobiony film na naszym rodzimym gruncie. Dołóżmy do tego bardzo głębokie osadzenie w realiach odnoszących się do lat, w których miała miejsce akcja. Tutaj żaden z elementów nie był przypadkowy. Świetnie dobrano czas, miejsce i akcję. Wyśmienicie skomponowano całą otoczkę fabularną, jak i wypełnioną ją niezbędną do tchnięcia życiem taśmy filmowej obsadą aktorską.

Ta podzielona na dwie płaszczyzny akcja w genialny sposób została połączona w finale tego przepełnionego zaskoczeniami obrazu. Zwrotami akcji można by obdarzyć przynajmniej kilkanaście polskich produkcji. W tej chwili wiem jedno – będę polecał „Dom zły” komu się tylko da, bo jest tego wart. Niech każdy, kto postawił już krzyżyk na rodzimym kinie da mu jeszcze jedną szansę, a następnie odszczeka pod stołem swe złorzeczenie. Dosłownie „Teraz Polska”, hasło zrealizowane na dużym ekranie w Hollywoooodzkim stylu – jeśli chodzi o jakość drugorzędowych cech (scenografie, przedmioty, kostiumy itp.). Aż serce rośnie, gdy przypomnę sobie jak zagrali Marian Dziędziel, Bartłomiej Topa, Eryk Lubos czy ci, którzy przyzwyczaili widzów do swej wysokiej formy czyli Kinga Preis i Robert Więckiewicz.

Reżyser w przewrotny sposób pokazuje nas Polaków, przeprowadza niejako wiwisekcję społeczeństwa podczas wizji lokalnej. Wszelkie zabiegi mające odtworzyć zdarzenia robione są na łapu-capu, na odwal się – czyli jak większość rzeczy w naszym kraju. Dołóżmy do tego wszędobylskie układy i układziki, które utrzymały swą moc po dziś dzień, pomimo zmiany ustrojowej, która jak widać była tylko kosmetyką twarzy polityki, która zanurzona jest w gównie po same uszy. Donosy, zaginione tony cukru, malwersacje, nieustające kłopoty mieszkaniowe, finansowe, samochodowe itp. to była codzienność jeszcze dwadzieścia parę lat temu. To podejście do pracy – czy się stoi czy się leży…, wszędobylskie pijaństwo, które stało się prawie naszą narodową twarzą eksportową. Kunktatorstwo i sztuka przetrwania w upolitycznionym świecie, gdzie albo mają na ciebie haka, albo ty masz na nich i jesteś kryty. A jak nie masz nic to z tym nic dożyjesz do samej śmierci, tutaj jeszcze bardziej niż na zachodzie adekwatnym byłoby hasło „pierwszy milion należy ukraść). Bez znajomości, czy choćby rodziny mieszkającej na wsi człek skazany był spróbować przetrwać konsumując tylko to, co „zapewniały” kartki. Pustki w sklepach i prawie że kultowy status octu na półkach spowodował, iż w polskie DNA został wpisany gen kombinatoryki zastosowanej. Wklepana przez lata indoktrynacji prosowieckiej świadomość braku szacunku do własności prywatnej – a i państwowej tylko sprzyjała łatwości, z jaką z zakładów pracy w całym kraju ginęło wszystko od spinaczy po maszyny budowlane. Tak żyliśmy, a wydarzenia które można obejrzeć w tym filmie (notabene cholernie realnie zaprezentowane) mogły wydarzyć się w niejednym miejscu. Równoczesne prowadzenie dwóch różnych czasowo linii fabularnych, które w finale muszą się ze sobą połączyć bez zgrzytów to nieco karkołomny pomysł. Jednak Wojciech Smarzowski nie tylko pokazał, że ma jaja sięgając po trudny sposób przekazu, ale i udowodnił, że da się to zrobić bez uszczerbku dla którejkolwiek z historii.

Bardzo trudno opisywać ten film by nie popsuć radości z odkrywania jego fabuły podczas seansu. Tutaj zaskoczenie goni zaskoczenie. Rozwiązania, jakie zostały dobrane rozwalą nawet najstarszych kinomaniaków potrafiących wyczuć pismo nosem. Tutaj wszystko powoli mamy wykładane, aby poskładać puzzle w całość, jednak i tak dostajemy kopa w jaja oglądając finałowe rozwiązanie. Wręcz nieprawdopodobne wydaje się to, iż jakikolwiek widz domyśli się końcówki. A nie jest to przecież jedyny atut tego dzieła.

Z każdej strony zaskoczenie, z każdej strony porządnie wykonana robota. I nadal nie mogę wyjść z podziwu, że coś takiego powstało w Polsce. Szok. Zdecydowanie polecam, wręcz zniewagą będzie, jeśli nie obejrzycie tego filmu na dużym ekranie i pozwolicie by aktualnie wyświetlane usa-ńskie produkcje podbijały piłeczkę oglądalności. W was cała nadzieja, że idące za każdym widzem pieniążki przełożą się na zainteresowanie producentów kinem na dobrym poziomie (bo też przynosi dochody oraz prestiż), kinem innym niż oklepane i rozklepane z każdej strony gówniane komedie romantyczne. A więc do kin!

Dodaj komentarz