Wrota do piekieł (2009) – powrót Raimiego na łono horroru

wrota do piekieł

Jako smarkacz pochłaniałem spore ilości horrorów – klasyków, które naprawdę straszyły, tych nowszych straszących, jak i całego tego nic nie wartego noł nejmowego gówna, jakie oferowała wypożyczalnia wideo. W swej filmowej podróży obejrzałem wiele posiadających choćby mały cieszący oko element. I choćby na to liczyłem idąc do kina (w premierowym czasie lata temu) na najnowsze dzieło pana, którego chcę pamiętać jako twórcę „Martwego zła” i „Armii ciemności”, niż człeka pająka. Patrząc na to, do czego ostatnio przykłada swe twórcze kończynki nie liczyłem na wiele – i nie zawiodłem się.

Główna bohaterka pracuje w banku w dziale kredytów… nuda. Walczy o stołek młodszego menadżera ze Stu… nuda. I żeby nie było – pewnego dnia zjawia się stara cyganka prosząca o odroczenie spłaty kredytu… nuda. Christine chcąc przypodobać się szefowi stawia sprawę twardo, nie ma możliwości… nuda. Cyganka się wkurza i wieczorem po małej bijatyce rzuca na Christine klątwę… nuda. Dziewczynie pozostały trzy dni na wykombinowanie jak wyplątać się z sytuacji.

Całość brzmi bardziej niż tylko trywialnie, tocz to istne popychadło, bida z nędzą i dwa metry fabularnego mułu. Wydarzenia od napisów końcowych po sam koniec nieznośnie przewidywalna, co zawsze psuje zabawę. Jeszcze gdyby ta banalność nawiązania akcji potem została zrekompensowana jakimiś niesłychanie pomysłowymi zwrotami akcji… Właśnie, gdyby. Pozostaje tylko gdybać, bo najważniejsze zwroty fabularnego toku nawet średnio rozgarnięty widz przewiduje z dokładnością do około trzech minut. Szczególnie dwa ostatnie przewroty w akcji dały się we znaki, gorzej nie można już spaprać roboty w horrorze poza wyświetlaniem tuż pod napisami scenopisu następnej sceny. Widać było, iż Sam Raimi czerpie pełnymi garściami z tandety straszydeł z lat 80-tych. W sumie, gdyby potraktował to w tak zgranym stylu jak w filmie „Martwe zło 2” tylko bym klaskał uszami. A tak wyszło jak zwykle – po wyjściu z kina momentalnie zapominamy, o czym było.

Jak na horror przystało powinien straszyć. Cóż, reżyser połączył dwie opcje popularne w filmikach z dreszczykiem – budowanie napięcia i zaskakiwanie oraz obrzydliwości. Jednak poza szokiem spowodowanym mocno podkręconym nagłośnieniem w kinie nic nie powoduje choćby minimalnego przestraszenia. Co do obrzydliwości – to nigdy nie byłem fanem horrorów tylko na tym bazujących. A tutaj troszkę miałem dość oglądania po raz kolejny „całowania się” młodej, atrakcyjnej Christine z bezzębną cyganką Sylvią Ganush. Bazowanie tylko na tymże motywie to troszku za mało.

Czyżby Sam Raimi się kończył jako osoba potrafiąca zgrabnie połączyć straszenie z humorem? Ani razu w sposób świadomy nie udało mu się wywołać śmiechu u widzów na sali kinowej. Razem z resztą osób na seansie śmieliśmy się w momentach, które miały straszyć, choć w sumie może na tym polegał przewrotny zwrot humoru? Hmm w sumie zawsze można potem tłumaczyć, że „tak miało być”, chyba że faktycznie „tak miało być”. Ja tam jednak pozostanę przy swoim i stwierdzam, że bardzo boję się kontaktu z nie tylko planowanym, ale i będącym w produkcji najnowszym „The Evil Dead” (zapowiadany przez długi czas jako film kinowy, został w końcu zrobiony jako serial). Tak jak wcześniej nie mogłem się doczekać kolejnego spotkania z Ashem, tak teraz obawiam się, że będzie jak z resztą remeaków – do dupy i do klopa, a nie żeby człek to oglądał.

Cóż wiele czynników mnie tu zawiodło, od reżysera poprzez scenariusz i na aktorach kończąc. No dobra, aktorzy jakoś tak najmniej zawinili. Alison Lohman nawet jakoś tam wygląda, jako typowa blonda uciekająca jak to w horrorze, za to Justin Long był irytujący, wręcz nie mogłem na niego patrzeć. A i jeszcze efekty, akurat one nie na nie, tu nie ma powodu do narzekań – zrobiono tyle ile się da by jakoś to wszystko wyglądało, nie straszyło nadmierną tandetą i nie psuło widzowi radości z patrzenia.

Tak czy inaczej ten film to niezbyt udana próba powrotu na wydawałoby się znane Raimiemu podwórko horrorów okraszonych humorem. Wybaczyłbym mu nadmierną przaśność, jakieś takie epatowanie tandetą i wiele innych wpadek, ale zrobienia horroru, który nawet przez moment nikogo na sali kinowej nie straszy? Nie, tego zrobić nie mogę.

Dodaj komentarz