Wonder Woman 1984 (2020) – już nie taka łonder

Wonder Łomenka w pierwszej swej samodzielnej odsłonie w 2017 roku pokazała się pozytywnie wizualnie, gorzej fabularne i kiepsko jeśli chodzi o charyzmatyczność głównodymiącej jeśli chodzi o Amazonki. Pojawiła się kolejna część, oczywiście w kiepskim czasie na kinowe premiery bo podczas pandemicznej ekstremy wycinania kin w pień. Wiadomo Marvel zrobił swoje i teraz grzeje rączki na filmach znoszących złote jaja, a DC próbuje uszczknąć z tego tortu coś dla siebie, szczególnie iż konkurencja teraz jest w uśpieniu bo główne dzieła ma domknięte i spięte. Co innego w uniwersum DC, gdzie luk jest tyle co w obostrzeniach antykowidowych co i rusz rzucanych nam pod nogi przez Mateuszka Kłamczuszka. Ale wróćmy na pole filmowe unikając współczesnej, obrzydliwej polityki. Minęło już sporo czasu od premiery – jakimś cudem (wiadomym, zamkniętymi kinami) nie obejrzałem na dużym ekranie więc ratuję się małym.

Zaczynamy od jej lat dziecięcych i powrotu do przeszłości, gdzie mała Wonder Woman bierze udział jako dziecko wraz z amazońskimi rodaczkami na amazońskich „igrzyskach”. Co żenująco zabawne to dziecko w biegu po płaskim, jak i w wodzie jest szybsze od dorosłych kobiet. Konno także, ale tu akurat jej minimalna masa jest akurat atutem. Potem pogadanka o prawdzie, nie chodzeniu na skróty itp. I nagle przeskok do roku 1984, gdzie Wonder Woman ratuje kobiety (a jakżeby inaczej) przed niechybnym zgonem, a w tym czasie kilku rzezimieszków robi skok na sklep z kosztownościami w centrum handlowym. Niby nic, ale ten sklep ma zaplecze, o którym nie wiedzą wszyscy i tam są ukryte prawdziwe skarby. Są pierdołami więc wpadają w tarapaty i jeden z nich łapie małą dziewczynkę jako zakładnika… nosz debil, gdyby to był chłopczyk to Wonder Woman by się nie zjawiła… a tak mają przerąbane. I tak oto znów w mediach czyli telewizorni zastanawiają się kim jest ta lokalna bohaterka kolejny raz wyczyniająca cuda. I nagle pojawia się pierdołowata Barbara Minerva, której wypadają dokumenty, a Ci źli niedobrzy mężczyźni nie lecą by spełnić swe męśkie powinności względem kobiet i pomagać zawsze i wszędzie i pomóc musi jej nasza łonderka w cywilu czyli Diana Prince. I w muzeum pojawiają się przedmioty skradzione we wcześniej wspomnianej sytuacji przesłane przez FBI by zbadać cóż to za artefakty się trafiły.

I tak oto od samego początku Wonder Woman jako film wygląda na nawet nie na feministyczny, a seksistowski! Gdzie mężczyźni to napaleni debile chcący tylko jednego, gwałciciele, złodzieje, bezmózgie zidiociałe istoty niegodne po Marce Ziemi stąpać. I tylko kobiety godne są by je ratować, być seksowne, silne, fajne i wyjątkowe. I dlatego wolno im łapać każdą możliwą okazję by być ponad wszystkimi i wszystkim. I to nawet nie chodzi o supermenkę czyli Wonder Woman, a o Barbarę, która trzymając pewien artefakt spełniający życzenia wypowiedziała pewne… Co samo w sobie nie byłoby niczym złym, gdyby nie kolejny zły mężczyzna w tym uniwersum (w sumie jedyny dobry nie żyje – czyli miłość Wonderki) Maxwell Lord, który wypatrzył ów artefakt na wizytacji w muzeum. Typ ów próbuje zrobić mega biznes odnośnie ropy na działce, którą wszyscy olali bo nie ma tam czarnego złota w płynie. I tak oto kamień życzeń spełnia kilka i zaczyna się rozpierducha.

Kamień spełniający życzenia… w sumie wolałem opowiastkę o zaczarowanym pierścionku z czechosłowackiego serialu „Arabela”, który może bez mega efektów, ale miał klimat, ciekawe postacie i przynajmniej w pierwszej serii wielce urodziwą księżniczkę, czy czarodzieja Rumburaka, zabawnych Blekotę, Mekotę i Pekotę. Ale tutaj mamy kamień, który został stworzony przez bliżej nieokreślonego (na początku) boga, do tego bajery typu niewykrywalny dla radarów samolot, podróże po świecie. A potem idziemy w kierunku bajki o tym, jak trzeba uważać na to co sobie życzymy bo może się okazać, że to będzie naszym końcem. Takie tam tanie moralizatorstwo w jeszcze tańszym opakowaniu.

Niby spektakularne akcje, pościgi, wyścigi, akcja ala Wonder Woman z jej pejczykiem prawdy znaczy lassem prawdy, bumerangową metalową opaską na czoło no i nowym bajeranckiem wdziankiem „zagłady”. Większość akcji dzieje się w USA przede wszystkim w Waszyngtonie, chwila w Egipcie (zupełnie zbędnie, ale bez tego nie byłoby pokazania wielkiego muru i niewykrywalnego przez radary samolotu). Pod koniec akcja wzrasta, czas poświęceń ma swe miejsce i dochodzi do głównego starcia jak przystało na komiksowe klimaty. Do tego te sentymentalne klimaty miłości łoder łomenki stającej się wręcz supermenem znaczy przepraszam feminatywistki superłomenem, bo przecież Superman to samiec, a samiec Twój wróg.

Tak bardzo chciałem by Wonder Woman była jedną z silnych, kobiecych zajebistych postaci, jakich ostatnimi czasy mocno brakowało. Ale zamiast tego stała się feminatywnym popychadłem. Pierwsza część „Wonder Woman” dawała jak widać tylko ułudę tego, że może wejść do filmowego panteonu silnych pełnokrwistych kobiecych postaci. A tu dupa i to blada, choć cera Gal śniada. Poza maniakami komiksowego uniwersum nie jest to coś wartego straty ponad dwóch godzin życia nawet na kwarantannie.

Dodaj komentarz